Rozdział 1. Nowy początek

  




 "Czekaj, jeszcze jedną minutę, i tak zabije nas czas.
Teraz możesz poczuć tę drugą dłoń zaciśniętą wokół twej szyi
Więc zatoń w moich oczach i zatoń w moich kłamstwach."*



1969 - "Save a Place"

   Równomierne uderzenia antycznego zegara roznosiły się echem po przestronnym i nieprzyjemnie pustym pokoju na poddaszu, który od kilku miesięcy pełnił rolę sypialni i osobistego azylu Rose Anderson.
  Nie był to jeden z tych wspaniałych pokoi, którego kolorowe ściany oblepione są plakatami ulubionych zespołów i aktorek czy chociażby zdjęciami setek przyjaciół. Nie było tak, ponieważ Rose nie była przeciętną, amerykańską nastolatką spędzającą trzy czwarte życia przed komputerem. A najdziwniejsze w tym wszystkim - przynajmniej według niej - było to, że przed kilkoma tygodniami jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Może nie było oszałamiające, ale z pewnością o wiele lepsze.
 
Czwartego lipca Rose Anderson umarła.

   A przynajmniej tak się wszystkim wydawało, kiedy w szpitalu maszyna stojąca przy jej łóżku zaczęła wydawać przerażające odgłosy, tylko po to, żeby po chwili zamilknąć. I wtedy w sali zapadła głucha cisza. Lekarze i pielęgniarki ze zrezygnowaniem przyglądali się młodej, bo zaledwie szesnastoletniej dziewczynie, leżącej bez życia na niewygodnym łóżku. I tylko w drzwiach stała niska, pulchna kobieta, a jej błękitne oczy szkliły się od łez, które nie musiały długo szukać drogi ujścia.
  Rose doskonale pamiętała wyraz twarzy matki, kiedy przyglądała się bladej twarzy córki z miłością. Pamiętała, ponieważ wszystko to widziała.
  Leżała na tym przeklętym łóżku, nie mogąc się poruszyć ani odezwać i chociaż oczy miała zamknięte, to jednak wszystko doskonale widziała i słyszała. Czuła zapach spalenizny unoszący się w powietrzu, widziała strój lekarza w tym obrzydliwym odcieniu zieleni i zastanawiała się dlaczego, do diabła, ci wszyscy ludzie nie rozumieją, że ona żyje. Jej serce nie bije, a ona sama nie oddycha, ale nadal tu jest.
  Ze wszystkich sił starała się choćby poruszyć dłonią, ale nie mogła. Czuła, że nadwyręża wszystkie swoje wewnętrzne siły, ale nagle coś w niej pękło i... nie potrafiła. Rozejrzała się dookoła.
  Nigdy nie myślała, że umrze w tak młodym wieku. Miała szesnaście lat i może nie była fanką całonocnych imprez, to jednak lubiła się bawić, wygłupiać przy muzyce durnych zespołów i jeździć wieczorami samochodem mamy po okolicy. I właśnie to ją zabiło.
   Jak przez mgłę pamiętała, co się wtedy wydarzyło. Wydawało jej się, że od tamtego czasu minęły miesiące, jeśli nie lata. Tak naprawdę przecież nie wiedziała jak długo leży w tym łóżku, w tym szpitalu.
  Tamtego dnia jechała do miasta na festyn. Była mocno zdenerwowana, ponieważ jej przyjaciółka miała brać udział w paradzie, która już dawno się zaczęła, a może nawet skończyła. Uderzała dłonią o kierownicę w rytm deszczu, który sprawiał, że cała radość z Dnia Niepodległości wyparowała. Chociaż Rose nigdy nie przepadała za festynami i rozrywkami tego typu, to jednak jako najlepsza przyjaciółka jednego z aniołków postanowiła choć na chwilę pojawić się na ulicach miasta. Teraz jednak pewnie wszyscy przenieśli się do budynku szkoły.
  Nie jechała szybko - nie była głupia. Szosa była śliska i w dodatku położona nad urwiskiem. Rose bała się nawet zerknąć w tamtą stronę. Uparcie przyglądała się drodze przed sobą, starając się dostrzec cokolwiek za zasłoną deszczu. Nie chciała przejechać jakiegoś mokrego psa czy jelenia, których nie brakowało w okolicy.
  Tak bardzo skupiła się na prowadzeniu auta, że nie od razu zauważyła nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, którego kierowca nie chciał chyba długo pożyć. Była pewna, że auto przejedzie po swoim pasie i może uda mu się nie spaść z urwiska na ostrym zakręcie. Ale czarny samochód nie zwalniał ani nie zmieniał pasa. Nadal jechał po nieprawidłowej stronie, uparcie zjeżdżając coraz bliżej krawędzi. Rose nawet nie wiedziała, kiedy to się stało. Po prostu nagle coś huknęło i cały świat zaczęła ogarniać ciemność. A potem ocknęła się w szpitalnej sali, a wszyscy płakali nad jej śmiercią. Do tych "wszystkich" należały jednak tylko dwie osoby: jej matka i Violet, dla której Rose wyjechała wtedy z ciepłego, bezpiecznego domu.
   Rose zerknęła na przyjaciółkę, której długie blond włosy związane były niedbale w kitkę, co zdarzało się bardzo rzadko. Twarz miała bladą, oczy podpuchnięte i nawet nie starała się tuszować tego makijażem. Wyglądała strasznie - Rose musiała to szczerze przyznać. Zaskoczył ją widok zawsze zadbanej przyjaciółki, ale czuła się mile połechtana tym, że dotychczas próżna Violet nie myślała tym razem o swoim wyglądzie - wszystko dla Rose. Ale to tylko dlatego, ponieważ ona nie żyła. Tylko... Czy do słowa "śmierć" można dodać coś takiego jak "tylko"? Tak, jeśli śmierć to coś takiego... Czy już zawsze tak będzie? Rose przeraziła się tym, że już przez wieczność będzie tak leżała, widząc i słysząc wszystko, co dzieje się dookoła. Nawet w trumnie. To tak jakby pochowali ją żywcem. Czy ci wszyscy zmarli ludzie właśnie tak się czują? A co z Niebem?
- Kiedyś do niego trafisz - usłyszała wysoki, piskliwy głosik, dobiegający z rogu sali. Gdyby mogła, zapewne podskoczyłaby do góry, a tak tylko spojrzała w tamtą stronę przerażonym i jednocześnie zaciekawionym wzrokiem. Ale przecież oczy nadal miała zamknięte...
   Jej spojrzenie zatrzymało się na kolorowo ubranej dziewczynce, która mogła mieć najwyżej jedenaście lat. Jej czerwone włosy związane były w dwie kitki po obu stronach głowy, a niebieskie oczy błyszczały dziwnym blaskiem. Rose nie wiedziała kim jest ta mała i miała dziwne przeczucie, że nie należała ona do świata z którego pochodziła nastolatka.
- Kim jesteś? - zapytała cicho. Dźwięk jej głosu zaskoczył ją - wydawało się, że dobiega gdzieś z oddali, jakby Rose nie wypowiedziała tych słów, ale ktoś inny. Zmrużyła lekko oczy, a przynajmniej czuła, że to robi.
- Jestem Abby - odparła kolorowa dziewczynka, uśmiechając się radośnie. - A ty jesteś Rose Anderson - dodała z entuzjazmem, szczęśliwa, że może o tym przypomnieć.
- Nie żyję? - spytała Rose, po raz pierwszy w życiu ignorując nadmierny entuzjazm drugiej osoby. Ta cała Abby wyglądała na taką, która wie o co chodzi, nawet jeśli jest odrobinę roztrzepana.
- Hmm - zamyślała się dziewczynka, wykrzywiając przy tym twarz w śmiesznym grymasie. - Ja nie żyję na pewno. Ty też skoro ze mną rozmawiasz.
  Okręciła się wokół własnej osi, chichocząc przy tym radośnie. Podskoczyła i po chwili usiadła na parapecie, uśmiechając się przyjaźnie do Rose.
- Nie żyję? - powtórzyła dziewczyna w zamyśleniu.
   Nie żyła? Jeszcze przed chwilą nie wydawało się to takie straszne, tak bardzo... rzeczywiste. Może w głębi duszy miała nadzieję, że to tylko głupi sen z którego szybko się wybudzi. Wystarczy tylko, że ktoś ją uszczypnie.
- Au! - krzyknęła po chwili. - Co ty wyprawiasz?!
- Sama chciałaś - odparła Abby, pochylając się nad Rose z wyrazem roztargnienia na twarzy.
- Czytasz w moich myślach?
- Właściwie to pierwszy raz mi się to zdarza. Musisz być bardzo słaba, albo coś w tym stylu...
- A-Ale jak to możliwe, że... Dlaczego nie mogę wstać?
   To pytanie nurtowało ja od pierwszej chwili, gdy zobaczyła zbyt wesołą - jak na jej gust - dziewczynkę. Kiedy skupiła się na tej jednej myśli nagle wszystko inne przestało mieć znaczenie. Zapomniała gdzie się znajduje, zapomniała, że obok siedzą jej najbliżsi i rozpaczają z powodu jej śmierci. Tylko że ona nie czuła się martwa.
- Możesz. Tylko musisz się bardzo skupić. Na początku też miałam z tym problem - wyjaśniła Abby, siadając na szpitalnym łóżku. - Niewygodne - mruknęła, marszcząc przy tym zabawnie piegowaty nos.
- Co ty nie powiesz...? - odparła cicho Rose i - tak jak radziła jej towarzyszka - skupiła się na wykonaniu swojego zadania. Szybko zrozumiała, że na nic się to nie zda, ale nie minęła nawet sekunda, kiedy stała już pod oknem i przyglądała się całej scenie z zupełnie innej perspektywy.
   Dopiero teraz zauważyła, że personel szpitala próbuje ją ratować, a mama siedzi obok niej na krześle i trzyma za rękę, szepcząc coś cicho. Wszystko to słyszała, wszystko widziała. Gdyby jeszcze tylko mogła poczuć, dotknąć... Pokazać, że ona tu jest. Wszystko byłoby idealne.
- Dlaczego tu jestem? - spytała szeptem, przyglądając się z zainteresowaniem swoim dłoniom, które wyglądały tak jak zawsze - nie licząc zadrapań i małych, czerwonych ranek. - Skoro... nie żyję, to nie powinno mnie tu być.
- Ja tam nie chcę nigdzie iść. Bycie duchem jest strasznie fajne.
- D-Duchem? - Rose uniosła głowę i dopiero teraz uważniej przyjrzała się dziewczynce. Otaczała ją delikatna, jasna poświata, a skóra błyszczała nienaturalnie. - To niemożliwe - stwierdziła rozsądnie, siadając na stojącym w pobliżu krześle. Ukryła twarz w dłoniach, a łzy mimowolnie spływały po jej policzkach.
  Nienormalne jest, żeby ludzie ot tak sobie umierali. Zwłaszcza jeśli nie wiedzą w jaki sposób to się stało. Czy to z powodu ran odniesionych podczas wypadku czy to coś wewnątrz niej, co mogło żyć już od dłuższego czasu, a dopiero teraz się obudziło? A najgorsze było to, że nikt nie mógł odpowiedzieć jej na te pytania. Czuła się tak jakby ktoś wyrywał z niej kawałki jej serca, co sprawiało tyle bólu... Załkała cicho i otarła wierzchem dłoni mokrą od łez twarz. Jej skóra przybrała czerwony odcień, co wywołało u Abby nieuzasadnione zaskoczenie. Otworzyła szeroko usta, nie przejmując się reakcją innych osób, bo ich tu po prostu teoretycznie nie było.
- Ale jazda! - krzyknęła.
   Rose spojrzała na nią z autentycznym zdziwieniem, nie rozumiejąc o co dziewczynce chodzi. Abby podniosła się i podeszła do niej. Wyciągnęła rękę i dotknęła lekko jej  ramienia, sprawiając, że nastolatkę przeszył delikatny dreszcz. Dotyk Abby był chłodny i budził w człowieku dziwne uczucia, które wahały się pomiędzy błogością, a czymś zgoła nieprzyjemnym. Po chwili zniknęło...
- Co robisz? - mruknęła Rose zniecierpliwiona milczeniem dziewczynki.
- Mogę cię dotknąć - stwierdziła tamta.
- Hmm?
- Czasami możemy dotykać ludzi, ale to wymaga ogromnej siły. Tracimy wtedy swoją energię.
   Rose nadal nie rozumiała.
- Nie możemy dotykać dusz zmarłych, nawet jeśli sami nimi jesteśmy - wyjaśniła Abby z zaskakującym jak na nią spokojem.
   Źrenice Rose rozszerzyły się nienaturalnie. Pokręciła głową z niedowierzaniem, ale dla pewności spytała:
- Masz na myśli to, że...? - Nie dokończyła, ponieważ poczuła silny przepływ energii wzdłuż swojego ciała i silne uderzenie sprawiło, że nagle ponownie ocknęła się w szpitalnym łóżku. Zdezorientowana uniosła powieki i spojrzała prosto w brązowe oczy lekarza, który pochylał się nad nią z uśmiechem czającym się w kącikach warg.
- Udało się... - usłyszała, a potem zapadła w głęboki sen.

                                                                                   *


   Zza rogu wyskoczyła jasna smuga, która bez wahania rzuciła się na schodzącą na dół blondynkę. Niespodziewany atak wywołał tylko łagodny uśmiech na jej twarzy. Pochyliła się i pogłaskała delikatnie rudawe futerko Billy'ego, który szybko czmychnął do sąsiedniego pokoju.
   Rose uśmiechnęła się z zadowoleniem - dzisiaj miała całkiem dobry humor i postanowiła, że nic go nie zepsuje.
   W tak dobrym nastroju weszła do kuchni, gdzie przy stole już siedziała jej matka, czytając wczorajsze wydanie gazety. Mieszkały jakieś dwa kilometry od miasta, więc Kate Anderson dopiero jadąc do pracy mogła wstąpić do sklepu po jakiekolwiek zakupy. To samo dotyczyło Rose, która zazwyczaj nie miała najmniejszej ochoty na wychodzenie z domu.
  Podeszła o mamy i zerknęła jej przez ramię. Na ostatniej stronie, którą właśnie czytała, zamieszczone było zdjęcie rudowłosej dziewczyny o słodkim uśmiechu cheerleaderki. Rose doskonale znała tę twarz - widziała ją od dwóch miesięcy w gazetach i telewizji. Przed kilkoma tygodniami również zdjęcie Rose pojawiało się na łamach miejscowych gazet. W końcu to ona stała się ofiarą wypadku, w którym zginęła nastolatka, której z kolei matka została zamordowana zaledwie kilkanaście minut wcześniej. A Rose zmartwychwstała. Od tamtego czasu minęły prawie dwa miesiące, a miasto nadal żyło tylko tym wydarzeniem. Rose nie chciała sobie nawet wyobrażać, co się stanie, kiedy wróci do szkoły - szkoły do której chodziła Natalie Sullivan.
- Jak się czujesz? - Z zamyślenia wyrwał Rose głos jej matki. Jasnowłosa kobieta uniosła głowę i spojrzała na córkę z miłością. To jedno pytanie zadawała każdego ranka nieprzerwanie od dnia, kiedy wyszły ze szpitala. Na nic nie zdały się przekonania dziewczyny, że wszystko z nią w porządku - nikt jej nie wierzył. A było naprawdę dobrze. Zupełnie inaczej niż kiedyś, ale powoli wszystko wracało do normalności, jeśli tak można to nazwać. Gdyby tylko dzikie wrzaski nie budziły jej w środku nocy, a ludzie nie oglądali się za nią ulicy i nie posyłali sztucznych uśmiechów w jej stronę. Fizycznie czuła się wspaniale, psychicznie - gorzej. W końcu umarła, by po chwili ożyć, a potem zaczęła miewać różnych gości. Zupełnie niespodziewanych i niecodziennych. Bo barmanka nie żyjąca od ponad czterech lat nie jest kimś, kto często budzi cię o trzeciej nad ranem.
- Dobrze - odparła, uśmiechając się szeroko. Twarz Natalie majaczyła jej przed oczami. Zamrugała kilka razy, chcąc pozbyć się tego widoku. - Jest coś w lodówce?
   Nie czekając na odpowiedź otworzyła ją i wsadziła głowę do środka. Była środa rano, a Kate nigdy nie robiła zakupów przed pracą, co równało się z tym, że podczas śniadania znowu musiały improwizować.
   Dziewczyna wyciągnęła karton soku pomarańczowego i wlała całą zawartość do kolorowej miski, stojącej na stole. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czekoladowych kulek. Kiedy ma się z matkę kogoś takiego jak Kate trzeba nauczyć się dawać sobie radę... Nawet jeśli nie jest to popierane przez samą rodzicielkę.
   Kobieta spojrzała na śniadanie córki z niesmakiem.
- Violet rano dzwoniła - powiedziała, odkładając gazetę na dębowy stół.
- Yhym... - Tylko tyle zdołała wykrztusić z siebie Rose z ustami pełnymi pomarańczowej czekolady.
- Obie jesteśmy zdania, że powinnaś wychodzić - kontynuowała Kate. - Zbyt dużo czasu spędzasz w domu. Lekarz kazał ci oddychać świeżym powietrzem.
- Przecież oddycham - wtrąciła. I naprawdę wychodziła. Czasami już nie mogła znieść tych ciągłych napadów jakiejś umęczonej duszy, która ciągle wpadała na nią w domu. A na zewnątrz Rose czuła się bezpieczna. Siedziała na trawie, pod drzewem i oddychała tym przeklętym powietrzem, którego tamtego dnia dla niej zabrakło.
   Czasami też zastanawiała się jak to możliwe. Dlaczego właśnie ją to spotkało? Mogła przecież nadal żyć tak jak żyła, ale jednak po wypadku jej świat wywrócił się do góry nogami. Umrzeć... Dobre sobie. Duchy? Kto wierzy w duchy? Nie chodziło o to, że ona nigdy nie wierzyła. Po prostu nie interesowała się tym. Logiczne, że kiedy mieszkasz na odludziu, to do głowy przychodzą ci różne myśli, ale nigdy... Nie odczuwała czegoś takiego. Teraz na kilometr mogła wyczuć ducha i rozpoznać go w tłumie żywych. A żadna z tych rzeczy nie była normalna.
- Powinnaś wyjść gdzieś z przyjaciółmi, zabawić się...
- Mamo! - jęknęła głośno. - Za dwa dni idę do szkoły. To już chyba wystarczy, prawda?
- Rose, proszę cię. - Mama wyciągnęła rękę i przykryła swoją dłoń córki. - Spotkaj się dzisiaj z Violet. Przyjaźnicie się. Nie widziałyście się od tak dawna.
- Przecież tu przychodzi.
- Rose - Kobieta wyraźnie posmutniała. Rose zrobiło się żal matki - przez nią tyle wycierpiała. To przecież ona uparła się, żeby jechać w deszczu na ten głupi festyn i ona umarła, aby potem ożyć. Matka ją kochała i cierpiała, kiedy Rose tak się zachowywała i ona to rozumiała, ale nie potrafiła inaczej. To było dla niej za trudne.
- Dobrze. Spotkam się z nią. - Poddała się, uśmiechając się do matki. Kobieta odwzajemniła gest. - Tylko pożycz kluczyki od samochodu.
- Samochodu? - Uśmiech zniknął z twarzy Kate. - Chcesz jechać autem?
- Pieszo przecież nie pójdę. Mamo, Violet mieszka na drugim końcu miasta. To trochę daleko.
- A-Ale... Violet może po ciebie przyjechać. Nie powinnaś prowadzić.
- Mamo. - Rose wstała i odstawiła swoje prowizoryczne śniadanie na blat wyspy. - Nie boję się.
- Ale ja się o ciebie boję - prawie krzyknęła. - Nie będziesz prowadzić. Zabraniam ci! - wrzasnęła nie swoim głosem. - I nawet nie dotykaj samochodu, zrozumiałaś?
- J-Jasne - wydusiła z siebie Rose, zaskoczona tak gwałtowną reakcją matki. Kiedyś jej przejdzie - mówiła sobie. Tylko jak wytrzyma na siedzeniu pasażera, tego nie wiedziała.
_____________________________________________________
*Evans Blue "Cold"

   Zdecydowanie za krótko jak dla mnie. : ) Zaczynam wczuwać się w tę historię. Na pewno nie będzie to coś takiego jak Zielone oczy anioła, ale mam nadzieję, że do tego opowiadania również coś poczuję. Nie uważacie, że zielone-oczy... miało w sobie coś magicznego? Coś, co sprawiało, że wszyscy czuliśmy, że to opowiadanie jest wyjątkowe. Ta magia gdzieś zniknęła, ale myślę, że kiedyś ją odnajdę. Pozdrawiam! ;*